domenica 25 gennaio 2009

Zakochani z Piazza Bassa

Co niedzielę pobliskie miasteczka organizują na zmianę targi staroci. Niedzielne spacery zatem najczęściej urozmaicamy wybierając się na targ, przy okazji łazikując po mieście, pstrykając fotki i kosztując lokalne specjały. Ta dająca poczucie bezpieczeństwa powtarzalność niedzielnego rytuału charakteryzuję się jedną niewiadomą, elementem zmiennym, zaskakującym, nadającym konkretny sens naszym wyprawom - upolowanym nabytkiem. Zakup jest najczęściej zbędny, ale unikatowy, wyciągnięty spod sterty starych gazet, zabawek, kryjący się w pudłach sprzedających starszawych pań i panów, którzy chojnie oferują dwa w cenie jednego, zachęcają do wypróbowywania krzeseł z nóżkami jak sery szwajcarskie, wyczekując na tradycyjne targowanie się o cenę, które z zasady stanowi część przyjemności, a mnie czasami wprawia w zakłopotanie. Na włoskim pchlim targu można znaleźć wszystko; stare mapy, pocztówki, biżuterię, ebonitowe telefony, portrety Il Duce, półwiekowe butelki wina, itp. itd. Dziś znalazłam, między innymi, tę żeliwną parkę, utrwaloną podczas swego pierwszego spotkania, będa teraz cieszyć się intymnością w cieniu domowego fikusa.

mercoledì 21 gennaio 2009

Tajemnica starej fotografii

Z początkiem roku zanurzyłam się w otchłaniach internetu starając się ulepszać przy okazji wygląd mojego bloga, do tego dołączył się eksperyment z nową nazwą, która chyba w sposób doskonalszy i bardziej precyzyjny oddaje ducha tych zapisków, a przede wszystkim podkreśla mój coraz silniejszy i głębszy związek z miejscem w którym żyję, z językiem którym posługuję się na co dzień oraz z kulturą i mentalnością z której wyrasta człowiek tak bardzo mi bliski, mój mąż. Włochy są jednym z tych krajów, w których słyszy się często i gęsto zdanie wypowiadane z pełną wiarą, bez zbędnego sarkazmu, la vita e' bella. Dla mnie, między innymi także dzięki nieustajacej fascynacji i refleksji nad kinem Felliniego, la vita jest dodatkowo dolce (stąd także tiramisu!). Ale nie o tym. O czymś zupełnie innym tym razem, mianowicie o pewnym dochodzeniu prawdy.
W zakmarku Kamili (vide lista blogów) ostatnio dużo się dzieje. Dzięki starym zdjęciom przedstawiającym piękną dzieczynkę obudziła się w gronie czytelniczek bloga, nie wyłączając niżej podpisanej, pasja detektywistyczna. Wydaje się, że dotarto nawet do rozwiązania zagadki nagłego końca kariery prześlicznej modelki. Mówiąc zupełnie szczerze nie do końca jestem przekonana o prawdziwości tragicznej, pełnej cierpienia historii. Taki już ze mnie niedowiarek, że dopóki nie zobaczę chociaż strzępka dokumentu nie bardzo ufam opowieściom z pogranicza historii z dreszczykiem, doszukując się w nich raczej pewnego popularnego pojmowania tragicznych losów, dramatycznych rozwiązań, mitów i przypowieści o pięknie, któremu nie było pisane dorosłe i banalne życie na tym łez padole, a zatem zostało unicestwione jakimś sekretnym prawem fatum. Nie twierdzę, że historia taka się nie zdarzyła, ale gwoli ścisłości historycznej wolałabym poznać niepodważalne fakty z życia dziewczynki, historię odartą z fabularnych ornamentów czy baśniowych morałów.
Najważniejszym pozostaje jednak to, że możemy podziwiać urodę i wdzięk tej istotki do dziś dnia, dzięki zdjęciom, pocztówkom i internetowi. Słodki półusmiech, mądre oczy i naturalność dziewczynki przywodzą mi na myśl twarz Victorie Thivisol, dziecka, które tak wspaniale zagrało w Ponette (1996). Niektóre dzieci noszą w sobie tajemnicę, jakby pamiętały prapoczątek, jakby żyły na pograniczu dwóch wymiarów, chyba dlatego nie chcemy by dorosły, spowszedniały, pragniemy zamrozić ich obraz w najpiękniejszym momencie. W rzeczywistości nie chcę poznać losów Mystery Girl, jej tajemnica wywleczona na światło dzienne może dostarczyć jedynie krótkotrwałej satysfakcji, "ach to tak, no to teraz wiemy o niej wszystko", a przecież to właśnie jej nieodgadnione losy mogą nieustannie stawać się pożywką dla wyobraźni i dostarczać emocji poszukiwań w trakcie których, jak coraz wyraźniej to widzę, odczuwam ambiwalencję pragnień, by kolejne klikniecie myszką jednocześnie przybliżało i oddalało mnie od prawdy.
Piękną kolekcję zdjęć znajdziecie na blogu Kamili.
A to już Ponette/Victorie Thivisol.

martedì 13 gennaio 2009

Librarian Girl

Regał z książkami. Biblioteczka. Rzędy półek. Połyskujące grzbiety nowych nabytków i podniszczone, bo czasami wręcz zaczytane przekazywane od pokoleń woluminy.
Nieskończoność światów dostępna na wyciągnięcie ręki.
Jak wielu z nas, czytelników z powołania, mam manię przeglądania zbiorów innych osób, zaraz po przekroczeniu progu domu znajomych, rodziny, czy ludzi ledwie poznanych mój rozedrgany wzrok poszukuje widoku, drogiego i znajomego, widoku książek. Uwielbiam także rozszyfrowywać tytuły książek na półkach blogowiczów. Niewinne zdjęcie, w którego tle majaczy biblioteczka przeradza się dla mnie w wyzwanie, powiększam, wkręcam szyje w prawo i w lewo, by zdołać odczytać tytuły i autorów. Niby satysfakcja z tego żadna, ale czasami emocje są naprawde spore, szczególnie gdy odnajduję zapomniane książki, które, na pewnym etapie życia, były dla mnie ważne.

Domowe biblioteczki są wyrazem zainteresowań, pasji, wrażliwości. Dodatkowo wypełniają je przecież nie tylko książki, ale i bibeloty, zdjęcia, przedmioty z jakiegoś względu nieodzowne właśnie tu, między książkami, w tej przestrzeni na styku snów, marzeń i nadzei, bo same będące ich wyrażeniem.
Dwa pomysły wyłowione z sieci. Do wypróbowania. Szczególnie ta lampka mnie interesuje, bo na stoliku nocnym notuję notoryczny brak miejsca, zdjęcia, figurki i pudełeczka, bagaż przedsenny zajmuje każdy centymetr przestrzeni, a książki spokojnie piętrzą się obok łóżka.
Ceci n'est pas un livre, it's a S.E.L.F. Shelf


sabato 10 gennaio 2009

O podróży z Guliwerem

Guliwer był moim psem, jamniczkiem długowłosym, rudym nieprawdopodobnie. Bardzo go kochałam, był częścią naszej rodziny. Czternaście lat razem. Czternaście lat, w czasie których z dziewczynki zamieniłam się w podlotka, a następnie w kobietę. Mój towarzysz zabaw, cierpliwie znoszący tarmoszenie, całowanie, kompulsywne głaskanie, ciąganie za uszy, złe humory i przypływy euforii. Miał swój charakterek, jak większość jamników, rozpuszczony był jak dziadowski bicz, robił to, co chciał i kiedy chciał. Mały lisek, cwany i przebiegły, i rozbrajający, siusiający z radości na mój widok, gdy studiując w innym mieście wracałam na weekendy do domu. Mijają ponad dwa lata, odkąd Guliwera nie ma, a pamiętam bardzo wyraźnie jak każdy przyjazd z Włoch do domu, był przepełniony obawą, czy jeszcze się jakoś trzyma, za każdym razem coraz chudszy, nie mający siły skakać z radości, ale z uporem liżący dłoń, i podsunięty pod pyszczek policzek. Ostatni raz widziałam Gulisia, kiedy już zupełnie siebie nie przypominał, zgaszony i otępiały, przez cieniutką skórę widać było każdą kosteczkę. Potem telefon od mamy. Nasz Sznupik, nasz Guliś.
Wszystkie te wspomnieni powróciły wraz ze świątecznym nabytkiem sąsiadów, małym jamniczkiem.

Nowy rok 2009, cóż mogę napisać, mam nadzieję, że będzie rokiem nowych powitań, że będzie jeszcze lepszy niż ten miniony, no i że pustka po Guliwerze zostanie w końcu zapełniona. Czas rozejrzeć się po schroniskach i ofiarować siebie jakiemuś zwierzakowi dając mu miłość i opiekę, lepszy los, w tym świecie, w którym najtrudniej sprostać opuszczeniu i bolesnym rozstaniom.


Zupełnie na marginesie, kilka rzeczy z masy solnej, którą od tygodnia się bawię, próbując różne proporcje i techniki. W tym przypadku, li i jedynie, mąka i sól oraz farby akrylowe.



Guliwer
Łypie na mnie oczkiem, gdy siedzę przy biurku.

Groszek niepomalowany, bo E. woli tak.