giovedì 30 aprile 2009

Element przypadkowości

Zablokowało mnie, wciągnęło w wir i nie puszcza. To wina szaleńczego pędu i rozkwitu wiosennych dni, który przekłada się u mnie na nagły wysyp zdesperowanych studentów na gwałt szukających sposobów na szybkie przyswojenie języka angielskiego; nawał pracy w związku z wkroczeniem firmy na rynek chiński oraz różne ciekawe wydarzenia, decyzje i porywania się z motyką na słońce. Popołudnia i wieczory mam zatem wypełnione lekcjami. Wczesna pobudka, praca, lekcje, przygotowywanie się do lekcji, podtrzymywanie kontaktów z przyjaciółmi i znajomymi, dom w końcu, który u mnie musi być zawsze ogarnięty, uporządkowany, bo inaczej nie mam puntu odniesienia i bałagan najzwyczajniej zaczyna rządzić nie tylko na zewnątrz, ale i w głowie. Wonder woman od siedmiu boleści.
Dużo się dzieje i tak pewnie jest lepiej, rzeczywistość upomina się o uwagę. Aktywny udział w blogowej społeczności nieco ucierpiał. Oczywiście podpatruję moje ulubione blogi, czytam i cieszę się z nowych postów, ale nie komentuję, wychodząc z założenia , że nawet najkrótsza uwaga, zdanie powinno być nasycone prawdą i sensem, a osiągniecie takich poziomów wypowiedzi uwarunkowane jest wewnętrzym spokojem, czasem i uwagą. Na tworzenie, wymyślanie, czasu jest, kruca bomba, mało. Nabrałam jednakże bardzo przyjemnego nawyku, przed snem biorę do rąk książkę i..nie, nie czytam, koloruję! Rysuję, szkicuję. 10 minut dziennie, genialna rozrywka. Książka jest niezwykła, Drawing for the Artistically Undiscovered autorstwa Quentina Blake'a(tak, tego od książek Dahla!) i Johna Cassidy. Dziełko jest niezwykle przyjemne w dotyku, połączone spiralą i uzupełnione plastikowym piórniczkiem, w ktorym kryje się czarny cienkopis oraz kredki akwarelowe, czerwona i czarna. Jest to właściwie kurs rysunku z ćwiczeniami, okraszony doskonalym humorem angielskim. Przykład? Oto, co autorzy piszą o Elemencie Przypadkowości

The Accident Factor
Some drawings come off. Some don't .[...] Some drawing are blessed, some aren't. But don't be alarmed. Here's a way to turn this reality to excellent use:
When a drawing works, it's your fault entirely. When it doesn't, it's not. It's the drawing's.

domenica 12 aprile 2009

Auguri di Buona Pasqua!

Życzę Wam, drodzy odwiedzający ten blog,
Wesołego Alleluja!
Oraz:
Smacznych jajek, żurków, barszczy i mazurków
Obfitego śmingusa-dyngusa, bo przynosi szczęście, oraz
odrodzenia; wewnętrznego (abyście byli szczęśliwsi) i zewnętrznego (abyście byli piękniejsi).
A przede wszystkim życzę spokoju i radości, których, tu, we Włoszech, w tak trudnym okresie przepełnionym tragediami ludzkimi i strachem, nam po prostu brakuje.

lunedì 23 marzo 2009

Złe plecionki początki

Z czasów podstawówki oprócz całej serii ambiwalentnych wspomnień i zasadniczej wiedzy, konsekwentnie rozwijanej w dalszym i nieustającym do dziś cyklu edukacyjnym, wyniosłam pewne podstawowe umiejętności manualne. Odwołuję się tu oczywiście do lekcji prac ręcznych lub ZPT, zajęć o jasnym w tamtych czasach przekazie: dziewczynki muszą umieć załatać spodnie, upleść kwietnik, chłopcy natomiast wymienić żarówkę, wystrugać piszczałkę, czy zbić szafeczkę. Wiele prac, przy tym, należało wykonać w domu, ach ilu to tatusiów strugało fujarki, ile mamuś szyło woreczki na kapcie. Dlaczego? Dlatego, że należało zawalczyć o dobry stopień, dlatego, że hipokryzja nauczycielki była ewidentna, a moralnie przecież bardziej naganna od struchlałego serca rodzica, który czuł na sobie ciężar odpowiedzialności za dalsze powodzenia/porażki szkolne pociechy, otóż więc zakłamanie nauczycielki było w tym wszystkim najgorsze, przede wszystkim upokarzające dla dzieci, które same napociły się nad praca, przynosząc wymiętoszoną serwetkę ubabraną krwią z palca, o który zdradliwie zahaczyło szydełko. Dajmy jednak pokój tym rozważaniom nad szkołą, ciałem pedagogicznym i ewentualnym polemikom z ogólnoprzyjętym, sielankowym ujęciem dziecięcych lat, tak fałszywym i sentymentalnym, bo rozpowszechnionym przez dorosłych, którzy łatwo zapominają, lub chcą zapomnieć o pierwszych roczarowaniach, niesprawiedliwości, godząc się tym samym na upraszczającą wizję lat dziecięcych, własnej młodości, prywatnej Arkadii i wieku buzującego potencjału.

Przesiewając zatem wspomnienia, skupiając się na aspekcie praktycznym i zabawowym prac ręcznych, wysupłałam z pamięci wzór na kszyczek z papieru gazetowego.

Wczoraj słuchając nowej płyty Animal Collective Merriweather Post Pavilion oraz starej płyty Jeffa Buckley'a Live at Sin-é wyplotłam takie oto cudaki. Krzywe, pokraczne, ale własne. Pani od ZPT postawiłaby pałę...

giovedì 19 marzo 2009

Spremuta, czyli wyciśnij ile możesz

Oczy mi się kleją, ale jeszcze się wstrzymuję przed pójściem spać. Nie chcę, aby ten dzień się skończył, i wcale nie dlatego, że był to dzień wyjątkowy, bo nie był, ani szczególnie owocny, ani przesadnie interesujący. Po prostu zwykły, przyjemny dzień; słońce zapowiadające wiosnę, odsłaniające się spod śniegu szczyty gór w oddali, znakomity obiad i kolacja z mozzarellą przywiezioną przez przyjaciól z Battipaglii, nieodpodal Neapolu. Dzień jak co dzień, jeszcze na zwolnieniu, więc z możliwością poogladania filmów (świetny Życiorys Kieślowskiego i Funny Girl z B. Streisand), porysowania (jak na załączonym obrazku), itp., itd. Ach, prawda, i pierwsza od , mam wrażenie, bardzo długiego czasu, herbata na tarasie (kawy nie piję od stycznia, mniej się wściekam...). dzień z refleksja nad czasem, i jak go wykorzystuję, w tle. Bo czas trzeba wykorzystywać, w końcu on także jest bez skrupułów.

mercoledì 11 marzo 2009

Bo i pieszy się śpieszy

Oj działo się. Zacznę od dobrej wiadomości (dobrej, przynajmniej dla mnie),otóż w końcu coś mi tam zaczyna wychodzić z tej całej masy solnej. Wyszedł mianowicie aniołek. Aniołek choć słony, jest słodki. Wymalowałam go farbami akrylowymi, po tym jak grzał się w piekarniku, a potem na słońcu przez dwa dni.

Z tych mniej wesołych. Wjechano mi w zderzak. Na szczęście obyło się bez ofiar i większych szkód. Ale, niestety, kołnierz muszę ponosić. Paniusia za mną zagapiła się w swe odbicie w lusterku, a że śpieszyło jej się, więc pruła beztrosko 80 na godzinę w centrum miasta. Zatrzymałam się by przepuścić pieszego, na pasach, no i BUM! Oczywiście winę wzięła na siebie nieuważna elegantka, a ja tak przy okazji zadumałam się nad typowym zachowaniem kierowców w mieście. Dlaczego pieszych traktuje się jak dziką zwierzynę? We Włoszech, podobnie jak w Polsce, pieszy przemyka ryzykując życiem, robi znak krzyża zanim przejdzie przez ulicę, jest zawsze po obstrzałem złowrogich spojrzeń śpieszących się kierowców (a przecież i pieszy często się śpieszy-hmm niezły łamaniec językowy), o klaksonach, gestach, środkowych palcach nie wspomnę. Nikt nie zatrzymuje się by przepuścic pieszych, chyba że jakiś desperat nie wtargnie z determinacją na ulicę. Teraz rozumiem , jak mogło dojść do tego absurdalnego wypadku, mimo że główna ulica najeżona jest przejściami dla pieszych, nikt o nich nie pamięta, pragnienie pędu, poczucie wladzy i nieuwaga (przeklęte telefony komórkowe, radia, napoje, lusterka), te trzy elemety charakteryzują współczesnego kierowcę, któremu nawet na myśl nie przyjdzie że należałoby się zatrzymać przed przejściem, jeśli są osoby które stoją i wyczekują okazji (wiem, że to nie jest czysta fantazja, tak jest w Niemczech, widziałam na własne oczy), i że lepiej zachować bezpieczną odleglość od innych samochodow, zamiast pchać się na trzeciego, czy poganiać się nawzajem, zajeżdżając to z lewej, to z prawej. Dlaczego ja się zatrzymałam, zatrzymuję i będę zatrzymywać, przepuszczać pieszych i oddawać im uśmiechy. Otóż, jako kierowca zawsze pamiętam, jak to jest być pieszym. Czego nie wiem, czy i wam mam życzyć, zważywszy na okoliczności.

lunedì 2 marzo 2009

Niestrawna pausa pranzo i kreatywny weekend

Nie mogę się doczekać słońca i zieleni. Na razie jedynie krzaczek rozmarynu daje nadzieję. Anetka z blogu Progress Not Perfection od kilku dni zamieszcza, bardzo udane w moim odczuciu, portrety -szkice. Cała akcja ma swoje hasło, tj. Face A Day. Piszę o tym, ponieważ zadeklarowałam swoją gotowość do podjęcia wyzwania. I tu zaczęły się schody (niezliczona ich ilość! Co najmniej jak w Pancerniku Potiomkin). Zwyczajnie, oprócz czasu, brak mi skupienia, a dokładniej jego możliwości. Może kiedyś pokuszę się o napisanie tekstu podsumowującego różnice między mentalnością włoską i polską, przyzwyczajeniami, poglądami, itp. Ale tym razem skupię się na jednym, kompletnie niezrozumiałym dla mnie aspekcie życia w Italii. Pausa pranzo. Dwa słowa. Nieustanne źródło frustracji. Otóż nie jest mi potrzebna pausa pranzo, dwie godziny w środku dnia, w których należy dojechać do domu, zjeść, mieć pół godziny bezużytecznego zapasu (ledwie weźmiesz ołówek do ręki i trzeba wychodzić), dojechać do pracy, z pełnym brzuchem, ukradkiem trawiąc i udając, że powróciliśmy do pełni możliwości umysłowych. Potem wraca się o 19.30 i już jest, jak to mawia mój tato, po ptakach. Tak, tyle w kwestii wyjaśnień. Mój szkic zatem powstał w sobotę, w godzinę i 15 minut.

W niedzielę natomiast wypróbowałam kolejny przepis na krostatę, i tym razem był to strzał w dziesiątkę. W końcu, po okresie prób i błędów, znalazłam doskonała bazę, która można wypełniać dżemem, Nutellą, kremem i owocami, ricottą. W tym przypadku jest dżem porzeczkowy, przykryty warstwą dwóch białek ubitych z cukrem i wzbogaconych płatkami migdałowymi. Buon Appetito!

Baza doskonała:

150 g cukru

280 g mąki

2 jajka

120 g masła

1 łyżeczka drożdży w proszku

Wymieszać. Uformować kulę (będzie się lepić, ale tak ma być). Rozwałkować na placek. Wypełnić czym tam się chce, przy czym część ciasta warto zachować na ozdobienie placka, na przykład wzorem w kratkę, klasycznym i prostolinijnym. Piec w 180 stopniach 20 minut.

sabato 21 febbraio 2009

Gale, festiwale i para gumiaków

Wczoraj zakończył się festiwal w Sanremo. To była już jego 59 edycja. Oglądaliśmy, a właściwie zerkaliśmy od czasu do czasu na galę finałową, pochłonięci grą w Monopol. Część zalegających na półkach, w szafach i za szafami, rzeczy, po męczącej i trwającej kilka godzin selekcji, mieliśmy wczoraj wynieść do piwnicy. Między innymi, zakurzone gry planszowe miały powędrować do opisanego pudła, ale jakoś tak rozłożyliśmy całe to tatarajstwo, w postaci banknotów, domków i hoteli, i tak graliśmy dobre trzy godzinki, wygrażając sobie nawzajem ruiną finansową i zacierając ręce przy ściąganiu ogromnych czynszy, itp., itd. Wracając do festiwalu, w tym roku organizatorzy starali się nie tylko przerosnąć oczekiwania widzów, co akurat jest dość proste, bo widzowie od ładnych paru lat nie spodziewają się niczego po tej imprezie, ale wręcz zawalczyć o widzów, zapraszając wielu gości, między innymi Hugh Hefnera (!?) i wspaniałą Annie Lennox oraz powierzając prowadzenie festiwalu dziennikarzowi o zacięciu komicznym. Rzeczywiście dało się oglądać. Porządek kronikarski nakazuje odnotować przynajmniej zwycięzcę, został nim Marco Carta, rocznik 1985. Ale prawdziwa gala będzie miała miejsce dziś w nocy. Oskary. Co roku zarywam noc, mimo wszystkich wad tej imprezy. Ciekawe jak sobie poradzi Hugh Jackman w roli prezentera (nie przepadam za jego aktorstwem...). Szczególnie dopinguję Mickey Rourke ( w głównej roli w The Wrestler). A tak przy okazji, informuje was iż najbardziej znana parą Polaków we Włoszech jest Petrektek i Kripstak, (podejrzewam iż maja być to docelowo imiona Piotrek i Krystyna (??)), czyli para z gagu Cinema polacco, cyklicznie powracająca w, bardzo dobrym skądinąd, programie kabaretowym Zelig. Para jest melancholijna, wiecznie skłócona, występuje w waciakach i gumiakach. Klimat na pograniczu Pegeeru i wczesnych filmów Zanussiego. Jakoś nie jest mi do śmiechu.

domenica 15 febbraio 2009

Święty Walenty w czasach kryzysu oraz lektury wagi ciężkiej

No jak się było można wyłamać? Trzeba było świętować, no to się świętowało. Nie bez przyjemności zaznaczę. Jedynym minusem wczorajszego wypadu do Rimini był tłok w centrum handlowym (ostatnie dni wyprzedaży), gdzie wypatrzyliśmy sobie kilka drobiazgów polepszających humor i wygląd, oraz tłok i zamieszanie w restauracji, mimo usilnych starań właścicieli o wykreowanie romantycznego i intymnego nastroju. Jak można wywnioskować z powyższego, aktywnie uczestniczyliśmy w staraniach podźwignięcia gospodarki narodowej/europejskiej z dotkliwego upadku ekonomicznego upłynniając nasze okraszone potem dochody i tym samym rozdmuchując gasnącą iskierkę PILu.
A takie niebo powitało nas dziś rano, za darmo. Rozrzutność i bezinteresowność natury.




Po wymęczonej lekturze sześciusetstronicowej autobiografii Leni Riefenstahl nie pozostało mi nic innego jak w masochistycznym ciągu sięgnąć po ponad ośmiusetstronicową powieść Michela Fabera Szkarłatny płatek i biały. Jestem mniej wiecej w połowie. Lektura przyjemna, autor sprytny, bohaterowie lekko drażniący, całość w sosie wiktoriańskim. Póki co, moją sympatię wzbudza Agnes, "szalona" , chorowita żona, żyjąca w odizolowaniu, której azylem-więzieniem jest własna sypialnia. A propos sypialni, to opisy aktów miłosnych, metafory nacechowane seksualnie oraz freudowskie wtręty gęsto i z determinacją wplatane są w tę historię. Mała rzecz, a cieszy. Wracając natomiast do autobiografii Leni Riefestahl, to szczerze mówiąc można sobie tę lekturę spokojnie darować, lub inaczej, pierwsza część wspomień kończąca się spotkaniem z Hitlerem, jest napisana doskonale, z werwą, dystansem i poczuciem humoru, po czym książka nabiera charakteru nieustających wyjaśnień, autorka przedstawia siebie jako ofiarę wydarzeń historycznych, których, w odpowiednim momencie, nie potrafiała właściwie zinterpretować. Pewnego rodzaju nieszczerość, która przejawia się w pomijaniu zagadnień zasadniczych, rozczulanie się nad własną sytuacją (a przecież ta nieustannie chora, cierpiąca na szereg rodzajów zapaści, kobieta w wieku ponad 80 lat nurkowała i organizowała swoje afrykańskie wyprawy dożywając do sędziwego wieku 101 lat), to wszystko po pierwsze nuży, po drugie zaprzepaszcza na zawsze możliwość zrozumienia nie tylko jej historii, ale i określonego momentu historycznego przez pryzmat tej ważnej przecież biografii.

sabato 7 febbraio 2009

Nostalgia, czyli powróciło z wiatrem

Piszę ten post z pewnym wahaniem. Mam problem z tym, jak ubrać w kilka zdań pasję, która towarzyszy mi od prawie dwudziestu lat. Temu tematowi poświęciłam między innymi pracę magisterską, ale nie mam zamiaru przytaczać wam tez, czy cytować wypisy. Najrozsądniej jest chyba ugryźć to z drugiej strony, z punktu wyjścia. Miałam około dziesięciu lat, kiedy po raz pierwszy obejrzałam film Przeminęło z wiatrem. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Zaczęłam gromadzić wszystko, co dotyczyło historii Rhetta i Scarlett, wycinki z prasy (dwa wypchane do granic możliwości segregatory zalegaja u rodziców), oczywiście pierwowzór książkowy i sequele, biografie aktorów, Clarka Gable i Vivien Leigh (o jej dwóch biografiach w moim szcześliwym posiadaniu już pisałam), artykuły i krótkie opowiadania Margaret Mitchell. Potem nadeszła euforia internetowych odkryć i niespełnione jak dotąd marzenie by polecieć chociaż raz do Atlanty, odwiedzić muzeum Przeminęło z wiatrem, nakupować gadżetów (nawet tych okropnych ceramicznych pojemników na ciasteczka w kształcie korpusu panienki O'Hary). Zdarza mi się zastanawiać czasami w jakim okresie historycznym i gdzie chiałabym mieć możliwość przeżycia choć jednego dnia; kusi mnie Wiedeń i art deco, Londyn i czasy Wiktoriańskie, dwudziestolecie międzywojenne w Warszawie, Paryż Marii Antonietty, ale postawiona przed wyborem zdecydowałabym się bez mrugnięcia okiem na okres antebellum amerykańskiego południa, oczywiście w jego wyidealizowanej wersji, ze słonecznymi plantacjami bawełny, posiadłościami, krynolinami, pięknymi przedmiotami, a przede wszystkim w towarzystwie Scarlett O'Hary i Rhetta Butlera, mojej ulubionej pary literackiej i filmowej.
O GWTW mogłabym pisać i mówić godzinami. Tysiące anegdot, refleksje nad charakterem głownej bohaterki, pojęcie melodramatu, legenda filmu i książki, na konkretne pytania chętnie odpowiem. Swoja drogą ciekawa jestem ile jest wśród was fanów Przeminęło z wiatrem...Wiem, że moja kochana S. stała się właśnie jedną z nich.


mercoledì 4 febbraio 2009

Ziemniak in love, czyli wywar miłości

Muszę się dołączyć do chóralnego głosu rzeszy blogowiczek i zapostulować raz jeszcze do najwyższej instancji o WIĘCEJ CZASU! Wszystko ostatnio odbywa się w biegu, kradnę chwile na czytanie i pisarzenie, piekę, li i jedynie, kruche ciasteczka, bo to szybko i przy tym mało się brudzi; o robótkach ręcznych, czyli ewentualnych rysunkach, malunkach i wyklejankach tęsknie wspominam zza biurka pełnego papierzysk, w których tabele walczą o prymat ze schematami. Uff. O mało co, a i luty przemknąłby mi jak z bicza trzasł (fakt, iż jest to nakrótszy miesiąc w roku też nie pomaga), a przecież to miesiąc zakochanych! O czym przypomniał mi taki jeden, z rodziny psiankowatych.

domenica 25 gennaio 2009

Zakochani z Piazza Bassa

Co niedzielę pobliskie miasteczka organizują na zmianę targi staroci. Niedzielne spacery zatem najczęściej urozmaicamy wybierając się na targ, przy okazji łazikując po mieście, pstrykając fotki i kosztując lokalne specjały. Ta dająca poczucie bezpieczeństwa powtarzalność niedzielnego rytuału charakteryzuję się jedną niewiadomą, elementem zmiennym, zaskakującym, nadającym konkretny sens naszym wyprawom - upolowanym nabytkiem. Zakup jest najczęściej zbędny, ale unikatowy, wyciągnięty spod sterty starych gazet, zabawek, kryjący się w pudłach sprzedających starszawych pań i panów, którzy chojnie oferują dwa w cenie jednego, zachęcają do wypróbowywania krzeseł z nóżkami jak sery szwajcarskie, wyczekując na tradycyjne targowanie się o cenę, które z zasady stanowi część przyjemności, a mnie czasami wprawia w zakłopotanie. Na włoskim pchlim targu można znaleźć wszystko; stare mapy, pocztówki, biżuterię, ebonitowe telefony, portrety Il Duce, półwiekowe butelki wina, itp. itd. Dziś znalazłam, między innymi, tę żeliwną parkę, utrwaloną podczas swego pierwszego spotkania, będa teraz cieszyć się intymnością w cieniu domowego fikusa.

mercoledì 21 gennaio 2009

Tajemnica starej fotografii

Z początkiem roku zanurzyłam się w otchłaniach internetu starając się ulepszać przy okazji wygląd mojego bloga, do tego dołączył się eksperyment z nową nazwą, która chyba w sposób doskonalszy i bardziej precyzyjny oddaje ducha tych zapisków, a przede wszystkim podkreśla mój coraz silniejszy i głębszy związek z miejscem w którym żyję, z językiem którym posługuję się na co dzień oraz z kulturą i mentalnością z której wyrasta człowiek tak bardzo mi bliski, mój mąż. Włochy są jednym z tych krajów, w których słyszy się często i gęsto zdanie wypowiadane z pełną wiarą, bez zbędnego sarkazmu, la vita e' bella. Dla mnie, między innymi także dzięki nieustajacej fascynacji i refleksji nad kinem Felliniego, la vita jest dodatkowo dolce (stąd także tiramisu!). Ale nie o tym. O czymś zupełnie innym tym razem, mianowicie o pewnym dochodzeniu prawdy.
W zakmarku Kamili (vide lista blogów) ostatnio dużo się dzieje. Dzięki starym zdjęciom przedstawiającym piękną dzieczynkę obudziła się w gronie czytelniczek bloga, nie wyłączając niżej podpisanej, pasja detektywistyczna. Wydaje się, że dotarto nawet do rozwiązania zagadki nagłego końca kariery prześlicznej modelki. Mówiąc zupełnie szczerze nie do końca jestem przekonana o prawdziwości tragicznej, pełnej cierpienia historii. Taki już ze mnie niedowiarek, że dopóki nie zobaczę chociaż strzępka dokumentu nie bardzo ufam opowieściom z pogranicza historii z dreszczykiem, doszukując się w nich raczej pewnego popularnego pojmowania tragicznych losów, dramatycznych rozwiązań, mitów i przypowieści o pięknie, któremu nie było pisane dorosłe i banalne życie na tym łez padole, a zatem zostało unicestwione jakimś sekretnym prawem fatum. Nie twierdzę, że historia taka się nie zdarzyła, ale gwoli ścisłości historycznej wolałabym poznać niepodważalne fakty z życia dziewczynki, historię odartą z fabularnych ornamentów czy baśniowych morałów.
Najważniejszym pozostaje jednak to, że możemy podziwiać urodę i wdzięk tej istotki do dziś dnia, dzięki zdjęciom, pocztówkom i internetowi. Słodki półusmiech, mądre oczy i naturalność dziewczynki przywodzą mi na myśl twarz Victorie Thivisol, dziecka, które tak wspaniale zagrało w Ponette (1996). Niektóre dzieci noszą w sobie tajemnicę, jakby pamiętały prapoczątek, jakby żyły na pograniczu dwóch wymiarów, chyba dlatego nie chcemy by dorosły, spowszedniały, pragniemy zamrozić ich obraz w najpiękniejszym momencie. W rzeczywistości nie chcę poznać losów Mystery Girl, jej tajemnica wywleczona na światło dzienne może dostarczyć jedynie krótkotrwałej satysfakcji, "ach to tak, no to teraz wiemy o niej wszystko", a przecież to właśnie jej nieodgadnione losy mogą nieustannie stawać się pożywką dla wyobraźni i dostarczać emocji poszukiwań w trakcie których, jak coraz wyraźniej to widzę, odczuwam ambiwalencję pragnień, by kolejne klikniecie myszką jednocześnie przybliżało i oddalało mnie od prawdy.
Piękną kolekcję zdjęć znajdziecie na blogu Kamili.
A to już Ponette/Victorie Thivisol.

martedì 13 gennaio 2009

Librarian Girl

Regał z książkami. Biblioteczka. Rzędy półek. Połyskujące grzbiety nowych nabytków i podniszczone, bo czasami wręcz zaczytane przekazywane od pokoleń woluminy.
Nieskończoność światów dostępna na wyciągnięcie ręki.
Jak wielu z nas, czytelników z powołania, mam manię przeglądania zbiorów innych osób, zaraz po przekroczeniu progu domu znajomych, rodziny, czy ludzi ledwie poznanych mój rozedrgany wzrok poszukuje widoku, drogiego i znajomego, widoku książek. Uwielbiam także rozszyfrowywać tytuły książek na półkach blogowiczów. Niewinne zdjęcie, w którego tle majaczy biblioteczka przeradza się dla mnie w wyzwanie, powiększam, wkręcam szyje w prawo i w lewo, by zdołać odczytać tytuły i autorów. Niby satysfakcja z tego żadna, ale czasami emocje są naprawde spore, szczególnie gdy odnajduję zapomniane książki, które, na pewnym etapie życia, były dla mnie ważne.

Domowe biblioteczki są wyrazem zainteresowań, pasji, wrażliwości. Dodatkowo wypełniają je przecież nie tylko książki, ale i bibeloty, zdjęcia, przedmioty z jakiegoś względu nieodzowne właśnie tu, między książkami, w tej przestrzeni na styku snów, marzeń i nadzei, bo same będące ich wyrażeniem.
Dwa pomysły wyłowione z sieci. Do wypróbowania. Szczególnie ta lampka mnie interesuje, bo na stoliku nocnym notuję notoryczny brak miejsca, zdjęcia, figurki i pudełeczka, bagaż przedsenny zajmuje każdy centymetr przestrzeni, a książki spokojnie piętrzą się obok łóżka.
Ceci n'est pas un livre, it's a S.E.L.F. Shelf


sabato 10 gennaio 2009

O podróży z Guliwerem

Guliwer był moim psem, jamniczkiem długowłosym, rudym nieprawdopodobnie. Bardzo go kochałam, był częścią naszej rodziny. Czternaście lat razem. Czternaście lat, w czasie których z dziewczynki zamieniłam się w podlotka, a następnie w kobietę. Mój towarzysz zabaw, cierpliwie znoszący tarmoszenie, całowanie, kompulsywne głaskanie, ciąganie za uszy, złe humory i przypływy euforii. Miał swój charakterek, jak większość jamników, rozpuszczony był jak dziadowski bicz, robił to, co chciał i kiedy chciał. Mały lisek, cwany i przebiegły, i rozbrajający, siusiający z radości na mój widok, gdy studiując w innym mieście wracałam na weekendy do domu. Mijają ponad dwa lata, odkąd Guliwera nie ma, a pamiętam bardzo wyraźnie jak każdy przyjazd z Włoch do domu, był przepełniony obawą, czy jeszcze się jakoś trzyma, za każdym razem coraz chudszy, nie mający siły skakać z radości, ale z uporem liżący dłoń, i podsunięty pod pyszczek policzek. Ostatni raz widziałam Gulisia, kiedy już zupełnie siebie nie przypominał, zgaszony i otępiały, przez cieniutką skórę widać było każdą kosteczkę. Potem telefon od mamy. Nasz Sznupik, nasz Guliś.
Wszystkie te wspomnieni powróciły wraz ze świątecznym nabytkiem sąsiadów, małym jamniczkiem.

Nowy rok 2009, cóż mogę napisać, mam nadzieję, że będzie rokiem nowych powitań, że będzie jeszcze lepszy niż ten miniony, no i że pustka po Guliwerze zostanie w końcu zapełniona. Czas rozejrzeć się po schroniskach i ofiarować siebie jakiemuś zwierzakowi dając mu miłość i opiekę, lepszy los, w tym świecie, w którym najtrudniej sprostać opuszczeniu i bolesnym rozstaniom.


Zupełnie na marginesie, kilka rzeczy z masy solnej, którą od tygodnia się bawię, próbując różne proporcje i techniki. W tym przypadku, li i jedynie, mąka i sól oraz farby akrylowe.



Guliwer
Łypie na mnie oczkiem, gdy siedzę przy biurku.

Groszek niepomalowany, bo E. woli tak.